Finał Ligi Mistrzów, czyli emiracko-chińskie starcie w ogródku u Erdogana

Tekst ukazał się pierwotnie 10.06.2023 r. na stronie Wprost.

Najbardziej prestiżowy mecz sezonu w europejskiej piłce klubowej jak zwykle rozbudza sportowe emocje. Pokazuje też w jak bardzo zglobalizowanym świecie żyjemy oraz jak piłka nożna stała się polem robienia biznesu i narzędziem polityki. Na boisku zmierzą się kluby z Anglii i Włoch, ale właścicielskie sznurki prowadzą na Bliski i Daleki Wschód. Stamtąd płyną też sygnały, że europejski futbol może za sprawą petrodolarów zmienić się nie do poznania.

Podczas gdy zawodnicy mediolańskiego Interu i Manchesteru City przygotowują się do ostatniego meczu w sezonie, agenci największych piłkarskich gwiazd odbierają telefony z prefiksem +966. Dzwonią Saudyjczycy, kusząc piłkarskie gwiazdy niemoralnie wysokimi kontraktami.

To nowa odsłona bliskowschodniego zainteresowania futbolem, w którym pasja do piłki miesza się z wpływami politycznymi, ocieplaniem własnego wizerunku i robieniem interesów. Odsłona nowa, ale samo zainteresowanie już nie. Dowodem fakt, że biznesowe decyzje u finalistów tegorocznej Ligi Mistrzów zapadają w Chinach i w Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Historia pewnego selfie

W 2008 do Manchesteru City zapukali szejkowie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Wybawili klub z rąk Thaksina Shinawatary – byłego premier Tajlandii, który co prawda miał pieniądze, ale miał też na głowie rodzimy wymiar sprawiedliwości i widmo utraty wszystkich aktywów.

Abu Dhabi Group swoje rządy zaczęła z przytupem. Pierwszego roku na transfery wydano ponad 100 milionów funtów. Do klubu, który jakiekolwiek trofeum zdobył ostatnio na początku lat 70., dołączać zaczęli piłkarze dawno niewidzianej tam klasy, a kibice mogli coraz śmielej myśleć o sukcesach.

W 2012 roku, w ostatnich dwóch minutach ostatniego meczu w sezonie, Manchtester City strzelił dwie bramki Queens Park Rangers i zdobył pierwsze po 44 latach przerwy mistrzostwo Anglii.

Kibice byli wniebowzięci, ale dla właścicieli równie ważne co sukcesy boiskowe, były powodzenia polityczno-biznesowe. Stadion City przemianowano na Ettihad, by reklamował emirackie linie lotnicze. Logo przewoźnika trafiło na klubowe koszulki.

Tak jak w przypadku Romana Abramowicza, który w 2003 roku stał się właścicielem londyńskiej Chelsea, tak i dla szejków z ZEA klub piłkarski miał być biletem wstępu na brytyjskie salony biznesowo-polityczne. Zresztą nie tylko brytyjskie, bo w kolejnych latach w portfolio przybywało zespołów, rozsianych po całym świecie. Dziś do City Football Group należy kilkanaście drużyn: m.in. z Australii, Urugwaju, Włoch czy Brazylii.

Na pewnym etapie w ten projekt postanowili wejść Chińczycy. Miał opłacać się politycznie, bo przez Zjednoczone Emiraty Arabskie wiedzie Nowy Jedwabny Szlak. Do historii przeszło zdjęcie zrobione na obiekcie treningowym City w 2015 roku. Selfie z ówczesną gwiazdą drużyny, Argentyńczykiem Sergio Agüero zrobili sobie premier Wielkiej Brytanii i przywódca Chin Xi Jinping.

Xi rzucił kiedyś, że chciałby, by do 2050 roku jego kraj był piłkarsko jednym z najlepszych na świecie. Widoków na to nie ma, a kolejne próby opłacania uznanych piłkarzy i trenerów, by nieśli w Chinach kaganek futbolowej oświaty, paliły na panewce. Nie przeszkodziło to jednak w inwestowaniu w piłkę poza granicami. I tak np. w chińskie ręce trafił AC Milan, wcześniej przez lata będący oczkiem w głowie Silvio Berlusconiego. Pomysły na to, co zrobić z zespołem skończyły się jednak na jego zakupie. Po roku klub musiał szukać nowego inwestora.

Mariaż z chińskim biznesem znacznie lepiej poszedł drugiemu klubowi z Mediolanu – Interowi. Zajmujące się handlem detalicznym przedsiębiorstwo Suning zainwestowało w Inter w 2016 roku. W międzyczasie warunki prowadzenia prywatnego biznesu w Chinach znacznie się pogorszyły i chociaż Suning zakładał członek Komunistycznej Partii Chin, firma popadła w tarapaty finansowe. Jednym z kół ratunkowych mogłaby być sprzedaż Interu, o której było głośno pod koniec ubiegłego roku. Gra w finale Ligi Mistrzów może sprawić, że z klubem trudniej będzie się rozstać. A może po prostu nadarzy się okazja, by drożej go sprzedać.

Erdogan gra swoją grę

O upragnione trofeum piłkarze powalczą w Stambule. Dla znanego ze swojego zamiłowania do piłki Recepa Tayyipa Erdogana będzie to pierwsza duża okazja, by w międzynarodowym gronie świętować wygraną w niedawnych wyborach prezydenckich i rozpoczęcie trzeciej dekady rządów w Turcji (najpierw w roli premiera, później prezydenta).

W loży honorowej z pewnością ugoszczeni zostaną najważniejsi ludzie świata piłki, z którymi będzie okazja pomówić o interesach. Na przykład o organizacji piłkarskiego EURO, o co Turcja stara się od ponad 15 lat. Kolejne zakusy by dostać tę imprezę, począwszy od edycji w 2008 roku, kończyły się niepowodzeniami, choć turecka oferta za każdym razem była coraz lepsza. Za rządów Erdogana w kraju wyrosło kilkanaście nowoczesnych, pojemnych stadionów, mogących bez trudu ugościć dużą piłkarską imprezę. Do tego poczyniono wiele inwestycji drogowych i infrastrukturalnych, na co UEFA też zwraca uwagę.

Mimo to dotąd się nie udało. Ale EURO jest najwyraźniej sportowym marzeniem obecnego prezydenta, bo Turcja się nie poddaje i wiadomo już, że powalczy o EURO 2028. Jedyną kontrofertą jest brytyjsko-irlandzka. Politycznie i sportowo silna, więc łatwo nie będzie. Turcy biorą to pod uwagę, bo już zapowiedzieli, że jeśli i tym razem się nie uda – przymierzą się do organizacji EURO 2032. Choć 2028 politycznie byłby znacznie lepszy. Akurat będzie się kończyć trzecia kadencja prezydencka Erdogana. Mógłby odejść z polityk z pompą albo pomóc sobie zostać na kolejnych 5 (według niektórych już niekonstytucyjnych; według niego nie) lat. Gdyby w kampanii prezydenckiej dał ludziom igrzyska, a do tego reprezentacja nieźle by na nich wypadła, można by na tym ugrać trochę poparcia.

Turcja to państwo znane z fanatycznego podejścia do kibicowania. Zmierzono kiedyś, że doping na stadionie stambulskiego Galatasaray jest najgłośniejszy na świecie. Czasami ten fanatyzm wymyka się konwenansom i dobremu smakowi. Jak na początku tego sezonu, gdy grupa kibiców Fenerbahce założyła maski z podobizną Władimira Putina i wykrzykiwała jego nazwiska w trakcie meczu z Dynamem Kijów.

Ale tureccy fani słyną też ze swojego zaangażowania politycznego. To oni w 2013 roku wiedli prym w organizacji protestów w parku Gezi. Początkowo związanych ze sprzeciwem wobec zabudowania tego terenu przez deweloperów, później już otwarcie antyrządowych. Władza nie przymknęła na to oka. Cenzorzy zaczęli bliżej przyglądać się stadionowym oprawom i nie wahali się wymierzać kar, gdy doszukiwali się w nich nieodpowiednich w ich mniemaniu treści. Największy konflikt na linii kibice-rząd wywołało wprowadzenie kart kibica. Od tej pory bez podania szeregu danych osobowych nie można było zakupić biletu na mecz drużyn z dwóch najwyższych lig. Formalnie z powodów bezpieczeństwa – by na stadion nie wchodzili podejrzani osobnicy i by za kibolskie występki można było skutecznie karać. Kibice wiedzieli jednak swoje i uważali nowe regulacje za narzędzie inwigilacji. Co wytrwalsi przez kilka lat nie chodzili na stadion.

Dalsza część tekstu do przeczytania tutaj:

https://www.wprost.pl/magazyn/11257900/zamach-na-final-ligi-mistrzow-to-bedzie-emiracko-chinskie-starcie-w-ogrodku-u-erdogana.html