Tekst pierwotnie ukazał się 31.07.2022 r. na stronie Wprost.
Od stu lat wyspa jest podzielona. Ale gdy przychodzi do meczu rugby podziały się zacierają. I polityczne, i religijne. A nawet geograficzne. Zacierają, bo choć Republika Irlandii i Irlandia Północna mają krwawą historię i burzliwe relacje, to w rugby reprezentuje je jedna drużyna. Czy może być pretekstem do zjednoczenia kraju?
W niedawnym finale krakowskiego turnieju mistrzostw Europy w rugby siedmioosobowym, Polki zmierzyły się z Irlandkami. Wyniki wcześniejszych gier sprawiły, że już przed meczem biało-czerwone były pewne tytułu najlepszych na kontynencie; stawką była wygrana w turnieju.
Niezaznajomieni z realiami dyscypliny kibice mogli być nieco skonfundowani widząc, że Irlandkom zamiast flagi z zielono-biało-pomarańczowych pasów towarzyszy flaga z czterema herbami i piłką do rugby. Po stadionie poniosła się co prawda irlandzko brzmiąca melodia, ale nie był to hymn kraju.
Bo też Irlandki nie reprezentowały żadnego uznanego międzynarodowo państwa, a całą wyspę, którą Republika Irlandii dzieli z Irlandią Północną, podległą brytyjskiej królowej. Ewenement, który oparł się nawet krwawemu trzydziestoleciu The Troubles – okresowi walk partyzanckich i ataków terrorystycznych grup niosących na sztandarach hasła o zjednoczonej Irlandii.
Zgodni jak w rugby…
Irlandzka Unia Rugby powstała jeszcze w XIX wieku. Czterdzieści lat później jej działacze musieli przejść test z kompetencji negocjacyjnych. Irlandia właśnie została podzielona na – w uproszczeniu – katolickie i autonomiczne południe oraz protestancką i zarządzaną przez Londyn północ. Test został zdany: oficjele zdecydowali, że oprą się politycznym podziałom i będą dalej działać razem.
Ludzie interesujący się i działający przy rugby byli sobie podobni: protestanci, przedstawiciele klasy średniej, unioniści – nawet na południu. Nie spierali się o politykę – wskazuje Cormac Moore, historyk irlandzkiego sportu.
Na trybunach nie było więc presji, by podzielona wyspa miała dwie reprezentacje. Kilka kwestii trzeba było jednak poukładać, bo przecież na na co dzień na obszarze obu Irlandii powiewały dwie flagi i odgrywano dwa hymny.
Ale i tym razem działacze zdali egzamin. Zdecydowali, że na meczach w Dublinie będzie grany hymn Irlandii, a w Belfaście – „God Save the Queen”. Na meczach wyjazdowych hymnu nie było wcale. Flaga? Związkowa. Z herbami czetrech irlandzkich prowincji i piłką do rugby w centrum.
W czasie trzech ostatnich Pucharów Świata rugbyści wychodzili na mecze poprzedzani dwoma flagami: Republiki Irlandii i Ulsteru. A od ponad dwóch dekad, przed spotkaniami granymi poza wyspą, odgrywany jest specjalnie skomponowany Ireland’s Call.
…niezgodni jak w piłce
Nie wszyscy irlandzcy działacze okazali się tak ugodowi. Ci piłkarscy, krótko po podziale kraju, podzielili też piłkę. Nie decydowała duża polityka, a raczej małe zatargi. I pociąg do władzy.
Decydenci z południa wyspy zarzucali kolegom z Belfastu forowanie klubów z północy. I postanowili, że może osobne podwórko będzie mniejsze, ale za to zarządzane wyłącznie przez nich.
Faktem jest, że gdy spojrzymy na mistrzów Irlandii przed podziałem kraju, są tam tylko kluby z północy. Piłka na południu była dużo gorzej rozwinięta. Mniej klubów, mniej piłkarzy – zauważa Bartosz Bolesławski, autor fanpejdża Irlandzka Piłka.
Pęczniejące niezadowolenie znalazło ujście po powtórzonym meczu półfinału Pucharu Irlandii, w którym północnoirlandzki Glenavon mierzył się z dublińskim Shelbourne. Teoretycznie do spotkania powinno dojść w Dublinie, ale władze związku zdecydowały, że z powodów bezpieczeństwa (trwała już wojna o niepodległość) mecz zostanie rozegrany w Belfaście.
W latach 20. przerabialiśmy coś takiego również w Polsce. Siedziba PZPN była w Krakowie i akurat z Krakowa pochodziły najlepsze wówczas kluby. To rodziło spory na linii Warszawa – Kraków. I to samo było na linii Belfast–Dublin – komentuje Bartosz Bolesławski.
Powstały więc dwa związki, dwie ligi i dwie reprezentacje.
W kolejnych latach było między nimi trochę niesnasek, choć głównie dyplomatycznych i procedrualrnych. Na przykład na tle tego, kto ma prawo używania nazwy „Irlandia”.
Kiedy w 1957 doszło do zamieszek przed meczem Irlandii Północnej z Włochami, a włoska prasa zaczęła się rozpisywać o „irlandzkich barbarzyńcach”, Irlandczycy z południa wskazywali, że barbarzyńcy może i tak, ale jak już, to północnoirlandzcy.
W końcu także na północy nie tylko odpuszczono tę walkę, ale uznano wręcz, że to „Irlandia Północna” jest właściwym terminem. Gdy reprezentacja grała na MŚ w 1958, a świat mówił o wspaniałej irlandzkiej drużynie, kibice woleli by mówić o Irlandii Północnej, by sukcesu nie przypisywać tym z drugiej strony wyspy.
Trzydzieści krwawych lat
Irlandzkich problemów i podziałów nie da się zarysować kreską na mapie. Geograficzny podział na południe i północ to tylko skrót myślowy. Dlatego ustalone na początku reguły trzeba było nowelizować.
W Derry – czy jak wolą protestanci – Londonderry – w 1972 roku doszło do tzw. Krwawej Niedzieli. Brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do uczestników marszu przeciwko zmianom w prawie, dotyczących m.in. zakazu organizowania zgromadzeń publicznych. Zginęło wówczas czternaście osób. To wydarzenie zaostrzyło narastający konflikt.
Derry City – klub północnoirlandzki, ale katolicki – sezon musiało dokończyć poza swoim obiektem. W kolejnym rywale odmówili gry w mieście. Oficjalnie z powodów bezpieczeństwa, ale katolicy uważali, że to po prostu dobra wymówka, by zdominowana przez protestanów liga znów robiła im pod górkę. Derry wycofało się więc z rozgrywek. Przez dwanaście lat zespół działał na marginesie futbolu. W latach 80. FIFA zgodziła się, by grał w lidze irlandzkiej.
Możliwe, że odrębne ligi uchroniły irlandzką piłkę od bycia kolejną płaszczyzną walki zwaśnionych stron. Bo gdy w 1979 roku los rękoma UEFA skojarzył północnoirlandzkie Linfield FC z irlandzkim Dundalk, stadion w Dundalk zamienił się w pole bitwy. Władze przeczuwały, że pojedynek obu zespołów może się różnie skończyć, więc na mecz sprowadzono czterystu policjantów. I to oni stali się pierwszym celem osób mieniących się kibicami gości.
Na obiekcie w Dundalk próżno było wówczas szukać jakichkolwiek konstrukcji oddzielających od siebie fanów czy utrudniających im dostanie się na murawę. Przyjezdni mieli więc do dyspozycji cały obiekt. Za punkt honoru postawili sobie przede wszystkim zniszczenie powiewającej na maszcie flagi Republiki.
A potem było tylko gorzej.
Dziś nie do pomyślenia, ale wtedy regularna bitwa na trybunach trwała przez cały mecz. Latające butelki, lejąca się krew, ranni policjanci.
3000 dzikich facetów, których piłka nie interesowała w najmniejszym stopniu. Byli żądni krwi i zniszczenia. Noc wstydu – wspomina Phillip Greene, komentator radia RTE.
Dalsza część tekstu do przeczytania tutaj: